Gdybym stał trochę dalej uznałbym, że ktoś wykręca szmatę raczej niż kroi wędlinę…
Pamiętam jak kilka lat temu rozmawiałem z wiekowym wujkiem, który opowiadał mi jak za czasów PRL-u robiło się schabowego z tektury na stołówkach zakładowych. Uznawałem to za trochę egzotyczną historię z dawnych lat, historię o czymś co może i faktycznie było, lecz skończyło się bezpowrotnie. Tymczasem okazuje się, że problem jest nadal aktualny. Kiedyś karton i podeszwa, teraz mętna woda. XXI wiek… Niestety rzeczywistość jest taka jaka jest, a produkty spożywcze często nie są tym czym być powinny. Udając się na zakupy powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę, że jeżeli nie poświęcimy należytej uwagi temu co kupujemy, to nasza lodówka zapełni się rozmaitymi bublami, stanowiącymi jedynie namiastkę swoich protoplastów.
Kiedy przeglądam etykiety rozmaitych wędlin to nieraz łapię się za głowę. Pomijając już przypadki kuriozalne, takie jak „parówki cielęce z indyka”, znaczna część produktów mięsnych takich jak szynki czy kiełbasy zawiera jedynie 50% mięsa. Reszta? Rozmaite wypełniacze: skórki drobiowe i wieprzowe, białka kolagenowe i sojowe, skrobie (!), woda, mięso oddzielone mechanicznie (czyli coś co absolutnie mięsem nie jest), no i obowiązkowo: konserwanty. Oczywiście dzięki różnorodnym modyfikacjom składu, polegającym na zastępowaniu mięsa rozmaitym badziewiem, powstaje produkt tani, chętnie kupowany przez większość konsumentów.
Przyznaję się, jestem cwany i nie jadam wędlin. Wolę upiec sobie w domu mięso (np. szynkę wieprzową), przynajmniej wiem co mam na talerzu. Wiele osób jednak nie wyobraża sobie życia bez wędlin. Zdać sobie niestety należy sprawę, że dobrej jakości szynka kosztuje i to raczej nie mniej niż 40zł za kilogram – smutne, ale taka prawda. Biorąc od uwagę koszty związane z produkcją wędlin każdy produkt, który kosztuje mniej niż świeże mięso (czyli surowiec z którego powinien być otrzymany), zawiera go co najwyżej 50%. Reszta to tanie wypełniacze.