IIFYM – co to takiego?
IIFYM to skrót od „if it fits your macros” co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „jeśli tylko pasuje do Twoich makroskładników”. Główne założenie tej koncepcji polega na skoncentrowaniu się głównie na kwestii zapewnienia wymaganej podaży węglowodanów, białka i tłuszczu z pożywienia bez przykładania szczególnej wagi do jakościowego doboru pokarmów. Oznacza to, że teoretycznie w imię zasad IIFYM można węglowodany dostarczać z czekolady i ciastek, białko nawet z parówek, a tłuszcz z oleju z frytkownicy. Takie przedstawienie bazowych założeń wspomnianej koncepcji musi budzić kontrowersje. W końcu przecież tyle mówi i pisze się o znaczeniu tego skąd pochodzą dostarczane składniki pokarmowe. Mało tego, można wręcz powiedzieć, że istnieją dowody naukowe, które wskazują, że dieta oparta na tego typu założeniach nie ma prawa się sprawdzać i w końcu musi prowadzić do degrengolady sylwetkowej i zdrowotnej. Tymczasem praktyka pokazuje coś innego. Istnieje niezliczona ilość przykładów osób, którym na diecie opartej na zasadach IIFYM udało się zrobić formę nie rujnując przy tym zdrowia. Warto się więc zastanowić jak to w ogóle jest możliwe?
„Dobre” i „złe” produkty
Faktycznie przyznać trzeba, że ostatnie lata to czas, w którym coraz więcej mówiło i pisało się o kwestii jakości spożywanej żywności w ujęciu sylwetkowym i zdrowotnym. Temat podejmowany jest skądinąd do dziś zarówno na forach i blogach oraz kolorowej prasie jak i w publikacjach naukowych. W końcu przecież codziennie powstaje niezliczona ilość artykułów dotyczących tego, które produkty tuczą, a które odchudzają, które trują, a które uzdrawiają, stosuje się przy tym niezliczoną ilość kryteriów, które wykraczają poza aspekt kaloryczności bezwzględnej czy zawartości makroskładników. Mowa tutaj o systemach rankingowych opartych na koncepcji indeksu glikemicznego, ładunku glikemicznego, odnoszących się do stopnia przetworzenia czy wreszcie uwzględniających rzekome adaptacje organizmu ludzkiego do tolerowania obecnych w nich substancji takich jak białka mleczne, białka glutenowe, lektyny, saponiny i innych (vide koncepcja diety paleolitycznej). IIFYM ma to wszystko w głębokim poważaniu, a jeśli nawet nie, to wykazuje daleko idącą powściągliwość.
Czy słusznie?
Cóż, wiele zależy od tego przez jaki pryzmat spojrzymy na dietę: czy tylko w odniesieniu do aspektów doraźnej pracy nad sylwetką, czy też może w kontekście do ogólnie pojętego zdrowia (ten podział jest trochę pretensjonalny, bo tak naprawdę w ujęciu długoterminowym nie można oddzielać aspektów zdrowotnych od pracy nad sylwetką, bo kiepskie zdrowie metaboliczne może utrudniać budowę masy mięśniowej czy też – redukcję tłuszczu zapasowego, ale na potrzeby omawianego zagadnienia, warto te kwestie rozdzielić by było bardziej czytelne). W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że IIFYM koncentruje się przede wszystkim na aspektach sylwetkowych, natomiast koncepcje żywieniowe stawiające duży nacisk na kwestię jakościowego doboru pokarmów (jak choćby dieta paleo, dieta wegańska i wiele innych), są bardziej holistyczne i w większym stopniu uwzględniają aspekty zdrowotne. Czy jednak często nie zdarza się tak, że wpływ pewnych czynników żywieniowych na funkcjonowanie organizmu ludzkiego nie okazuje się być przeceniany? Mało tego – należy zadać sobie pytanie, czy przypadkiem zawierzanie restrykcyjnym systemom żywieniowym opartym na aspektach jakościowych nie prowadzi do niezdrowego podejścia do jedzenia?
Ortoreksyjna paranoja
W swojej praktyce zawodowej spotykam się z różnymi postawami względem kwestii diety. Oprócz jednostek, którym totalnie „wisi”, czy też przynajmniej przez wiele lat (do momentu pojawianie się choroby, która finalnie sprawiła, że trafili do dietetyka) „wisiało” to co pojawia się na talerzu, natykam się też na osoby, które aspekty związane z jakościowym doborem pokarmów traktują jak świętość. Żeby było jasne, sam jako osoba zajmująca się żywieniem uważam, że to co jemy jest ważne, ale nie podzielam poglądu zgodnie, z którym okazjonalne zjedzenie bagietki z dżemem czy wypicie z kolegami piwa jest grzechem przeciwko własnemu zdrowiu, podobnie jak nie uważam, że spożycie kawałka tortu na weselu kuzyna doprowadzi od razu do przyrostu tkanki tłuszczowej. A nawet gdyby tak się stało to świat też by się nie zawalił. Kuzyn w końcu żeni się raz w życiu (choć tutaj oczywiście pewności mieć nie możemy, ale bądźmy optymistami).
W praktyce wyznawanie idei „czystej diety” może (choć oczywiście nie musi) prowadzić do nieprawidłowego stosunku do jedzenia, a finalnie skutkować zaburzeniem odżywiania jakim jest ortoreksja.
Tematu tej przypadłości nie będę rozwijał, bo poświeciłem mu osobny artykuł do którego link podaję poniżej:
Warto jednak mieć na uwadze, że istnieje duża różnica pomiędzy podejściem: „zwracam uwagę na to co jem”, a podejściem: „podporządkowuję wszystko diecie i uważam, że umrę jak raz zjem hamburgera”. Aspekt ten manifestuje się w szczególności w przypadku osób wiernych typowej kulturystycznej diecie opartej na suchym ryżu, kurczaku, brokułach, płatkach owsianych i chudym twarogu z oliwą. Taki sposób odżywiania tak na dobrą sprawę nie ma żadnego uzasadnienia, ale ciągle jest polecany jako optymalny dla osób chcących poprawić kompozycję sylwetki. Powielanie w kółko tego stereotypu i podnoszenie larum przy byle okazji, którą mogło być np. uwzględnienie białego ryżu czy wrzucenie do diety owoców musiało się doczekać strategii żywieniowej będącej rodzajem „odbicia” czy też „zaprzeczenia” dla dogmatów, które zakorzenimy się w świecie fitness (i nie tylko w tym świecie). I tak powstało IIFYM, burząc pewien ustalony porządek i oferując coś niezwykle atrakcyjnego i zarazem - skutecznego. Czy jednak koncepcję tą uznać należy za chwilową modę czy też prawdziwą rewolucję żywieniową? Na tak postawione pytanie postaram się odpowiedzieć w kolejnej części tego artykułu przybliżając kilka praktycznym elementów wspomnianej diety.
Czytaj dalej: IIFYM – chwilowa moda czy przełom w kształtowaniu sylwetki? Cz. II