Zawsze uważałam, że to niestety nie moja estetyka, a poza tym trochę było mi szkoda kasy na "przyzwoite" dresy. Nie mniej jednak z delikatną zazdrością obserwowałam wysportowane dziewczyny o sprężystym chodzie i zgrabnych sylwetkach, podczas gdy moje własne ciało ulegało pod wpływem zjedzonych batoników subtelnym, aczkolwiek zauważalnym i mało korzystnym przemianom. Niby nic - jedna fałdka więcej tu i ówdzie, bardziej okrągła buzia i biodra. Jednocześnie jak każda normalna dziewczyna odchudzałam się przynajmniej kilka razy w roku - katując się dietami bardziej lub mniej, wierząc w cudowne pigułki, proszki, kremy i tym podobne wynalazki, które tak naprawdę ani o milimetr nie przybliżyły mnie do wymarzonej sylwetki.
Frustracja zaczęła narastać, pomysły się wyczerpały. Wizyta na siłowni była dla mnie w zasadzie ostatnią deską ratunku. Musiałam się przełamać i udawać sama przed sobą, że wcale mi to nie przeszkadza, że obok mnie ćwiczą wysportowani, ociekający potem i lekko (czasem nawet mocno) śmierdzący faceci, a ja trochę niczym słoń w składzie porcelany nie do końca wiem, co ze sobą zrobić. Teraz sobie tak myślę, że warto było wybrać na początek siłownię tylko dla pań - wówczas może nie byłabym aż tak bardzo skrępowana. Jednak w moim przypadku zaważyło chyba przede wszystkim podejście praktyczne - siłownia koedukacyjna znajdowała się bliżej i jednocześnie karnet był tańszy. Po kilku tygodniach oswoiłam się z tym miejscem i zauważyłam, że na ogół stali bywalcy zajęci są obserwowaniem w ogromnych lustrach swoich sylwetek i ciężko pracujących mięśni i tak naprawdę nie zwracają uwagi na "nowych".
Zapraszamy do drugiej części artykułu: