W kwestii optymalizacji praktyk żywieniowych, mających rzekomo wywierać pozytywny wpływ na rozwój zdolności wysiłkowych czy też zwłaszcza — wspierać proces kształtowania sylwetki nie ma konsensusu. Tak naprawdę istnieje niezliczona ilość rzekomo skutecznych rozwiązań mających prowadzić do „upragnionego celu”. Co istotne, wszystkie te rozwiązania, czy też może raczej idee mają swoich zagorzałych propagatorów, którzy nierzadko „ręczą za ich skuteczność własnym przykładem”. Zaskakujące jest to, iż wielu osobom takie uzasadnienie wystarcza. Tymczasem zawierzanie tego typu argumentom jest grubym nieporozumieniem i może prowadzić na manowce…
„Problem diety” dotyczy każdego
Dietetyka jest dziedziną, która nie tylko w sposób namacalny dotyka każdego człowieka, ale poprzez którą możemy też namacalnie wpływać na nasz wygląd, samopoczucie i zdrowie. Dodatkowo dietetyka jest nauką „na topie” (czego nie można powiedzieć np. o archeologii czy astronomii). W efekcie niemal wszyscy w mniejszym lub większym stopniu są nią zainteresowani. Co więcej, niemal każdemu się wydaje, że „coś wie” na jej temat, „coś” czym można podzielić się z innymi, „coś” co można innym doradzić. Co istotne, każdy też może zabierać głos w jej sprawie, powołując się na obiegowe źródła wiedzy, mądrości ludowe czy też zwłaszcza — własne obserwacje. W dziedzinach nauk takich jak matematyka, chemia czy fizyka takie okoliczności nie mają miejsca.
Czy słyszał ktoś by podczas przerwy w pracy, czy luźnego spotkania przy piwie poruszane były aspekty związane tabliczką mnożenia, teorią ruchu planet czy wartościowością ułamków? Z całą pewnością jeśli takie rzeczy się dzieją, to mają charakter epizodyczny.
Wszyscy mówią o diecie
Zagadnienia związane z dietetyką w wersji „pop” poruszane są przy byle okazji, przy czym sprowadzane są raczej do systemów wartościujących z użyciem terminów takich jak „tuczy”, „odchudza”, „szkodzi”, „pomaga”, „leczy”, „powoduje choroby”. Mając coś do powiedzenia w kwestii dietetyki, mamy szansę „zaistnieć” czy to w bliskim otoczeniu, czy to też w społecznościach internetowych, zwłaszcza jeśli to, o czym mówimy (czy też piszemy) dotyczy problematyki estetyki ciała. Stąd też tak wielu „specjalistów”, którzy powyższe zagadnienia poruszają i którzy doradzają, jak się należy odżywiać. Co zrozumiałe, jednym z głównych czynników wiarygodności jest „forma” owych „ekspertów”. Niekiedy wystarczy szczupłą sylwetką lub też bardzo dobrze rozbudowana muskulatura by autor kontrowersyjnych niekiedy stwierdzeń został uznany, za autorytet w dziedzinie żywienia.
Przykładowe stwierdzenia wyssane z palca
Dla zobrazowania jak błędne i zarazem popularne mogą być stwierdzenia dotyczące wpływu poszczególnych czynników żywieniowych na funkcjonowanie ludzkiego organizmu, chciałbym posłużyć się przykładami często powielanych stwierdzeń, które tak naprawdę nie mają żadnego wsparcia w literaturze naukowej.
Otóż z ust „specjalistów od jedzenia” często można usłyszeć, że:
- spożywanie owoców w porach innych niż przedpołudniowe prowadzi do przyrostu tkanki tłuszczowej, za co odpowiadają zawarte w nich „cukry proste”, które zamieniane są na tłuszcz zapasowy,
- spożywanie nabiału prowadzi do nadmiernej produkcji śluzu, które zalepia przewód pokarmowy i sprzyja namnażaniu chorobotwórczych bakterii,
- ominięcie jednego posiłku powoduje nieuniknioną utratę ciężko wypracowanej tkanki mięśniowej,
- węglowodanów i tłuszczu nie wolno łączyć w jednym posiłku, bo „mieszanie paliw” powoduje, że któreś na pewno zostanie „odłożone na zapas”,
- spożywanie węglowodanów w porze wieczornej „tuczy” (bo organizm nie ma kiedy ich spalić i musie je zamienić na tłuszcz zapasowy),
- wiele, wiele innych.
Co istotne, kiedy poprosić owych specjalistów o wytłumaczenie mechanizmów leżących u podstaw postulowanych zależności, to trudno o rzeczową odpowiedź. Najczęściej pojawiają się mgliste objaśnienia, że „to przecież oczywiste”, że „jak organizm miałby...”, że „potwierdzają to badania”, albo też serwowane są – i uwaga, bo to jest gwóźdź programu – argumenty z własnego przeświadczenia. Innymi słowy, pointą całego wywodu staje się fraza: „jest tak, sprawdziłem na sobie”.
Problem z argumentem z własnego przeświadczenia
Teoretycznie najbardziej wartościowe i najbardziej prawdziwe jest to (jeśli „prawdziwość” może ulegać stopniowaniu), co sprawdziliśmy na sobie. Innymi słowy, nie powinniśmy dać sobie wmówić, że jaja są zdrowe, jak mamy po zjedzeniu jajecznicy wzdęcia, gazy i biegunkę. Teoretycznie tak jest, ale w praktyce poleganie na własnym doświadczeniu ma pewne wady. Pierwszym problemem jest to, iż z jednostkowych obserwacji nie powinno się robić „prawd uniwersalnych”. Posługując się znowuż przykładem jaj, można powiedzieć, że to iż, nam jajecznica nie służy, nie koniecznie musi oznaczać, że nie będzie służyć innym. Czyli na podstawie własnego doświadczenia z tym produktem nie powinniśmy stwierdzać, iż generalnie – jest on niezdrowy. Taki osąd będzie pochopny. Tymczasem wielu „ekspertów” formułuje takie opinie, bazując bądź to na doświadczeniach własnych, bądź też – cudzych.
To jednak nie koniec problemów. Najważniejsze jest to, iż dokonując tego typu ocen, możemy się po prostu pomylić w kwestii istnienia przyczynowo-skutkowej zależności. Powtórnie wracając do przykładu jaj – jeśli czujemy dyskomfort jelitowy po jajecznicy, to warto się zastanowić, czy jest to danie jednoskładnikowe. W przypadku, w którym np. jadamy je z cebulką, boczkiem i pieczywem razowym może być tak, że to owe dodatki są powodem naszych dolegliwości. I w przypadku chleba i cebuli może to być wielce podobne, bo wspomniane pokarmy zawierają substancje zwane fruktanami, które często powodują problemy jelitowe. Mało tego, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że wzdęcia, gazy, biegunki pojawiają się najczęściej po dłuższym czasie od spożycia źle tolerowanego pokarmu. Tak więc wystąpienie takich symptomów np. dwie godziny po zjedzeniu jajecznicy raczej nie wskazuje, że to ona jest przyczyną problemów.
Nie chciałbym się tutaj zatrzymywać przesadnie przy zaburzeniach czynnościowych przewodu pokarmowego, bo to nie one stanowią meritum tematu. Problemem nadrzędnym jest to, iż wywody niektórych „ekspertów od dietetyki” oparte są na takich mechanizmach jak te przedstawione powyżej. A niekiedy wręcz są po prostu konfabulacją, efektem bujnej wyobraźni. W końcu przecież trudno ich prawdziwość obiektywnie zweryfikować. Kiedy wskażę się badania, które przeczą postulowanym opiniom, to w odpowiedzi można usłyszeć, że to „badania wykonane na zlecenie koncernów medycznych lub spożywczych”...
Jakich ekspertów „słuchać”?
Zdecydowanie trudno jest gromadzić wiedzę, bazując tylko na własnych obserwacjach. Trudno też jest ją gromadzić jedynie na podstawie lektury wyników badań naukowych. Dlatego też dobrze jest szukać i słuchać mentorów, osób, które posiadają pewną wiedzę w dziedzinie, w której się wypowiadają jako eksperci. Niestety trudno jest na pierwszy rzut oka odróżnić szarlatanów od fachowców. Warto sobie jednak zapamiętać, że prawdziwi eksperci rzadko kiedy powołują się na argumenty z własnego przeświadczenia. Mało tego, specjaliści, których warto słuchać, rzadko kiedy są „wyznawcami jedynie słusznej idei”. Rzadko też mają „zamkniętą głowę” i nie koniecznie krytykują wszystko, co nie zgadza się z ich sposobem widzenia świata (tutaj – dietetyki, ale dotyczy to też innych dziedzin wiedzy). Bo w dietetyce nie ma jednej słusznej drogi. Nasz organizm w toku ewolucji wykształcił sobie zdolność do prawidłowego funkcjonowania przy różnym doborze pokarmów, a nawet przy różnym rozkładzie makroskładników. To m.in. dlatego istnieją zarówno badania, które wskazują na prozdrowotny potencjał diet roślinnych, jak i diet ketogennych opartych na pokarmach zwierzęcych. To m.in. dlatego jako diety odchudzające sprawdzają się i diety niskotłuszczowe i niskowęglowodanowe.
Kwestią kluczową jest „dopasowanie” diety do indywidualnych parametrów fizjologicznych i zdrowotnych, do celu, trybu życia, a nawet do kulinarnych preferencji. Do tego nie potrzeba ideologii, którą nierzadko „gratis” otrzymujemy od osób, które mówią, jak powinniśmy się odżywiać. Ideologia czyni z diety religię, a znawców zamienia w wyznawców, a szkoda, bo przecież nie o to w dietetyce chodzi.